lektory on-line

Chłopi - Władysław Reymont - Strona 165

— Niech was o to głowa nie boli. Znajdziecie jaki grosz, zapłacicie, a nie, to przy robocie jakiej pomożecie, albo prosto i za Bóg zapłać siedźcie. Pustką przecież ta izba stoi! Z duszy serca proszę, a ksiądz ten papierek wama przysyła na pierwsze wspomożenie!
Rozwinęła jej przed oczyma trzy ruble.
— Niech mu Bóg da zdrowie! — wykrzyknęła Weronka całując ten papierek.
— Poczciwy, że drugiego nie naleźć! — dodała Hanka.
— Krowie na księżej oborze też będzie niezgorzej! juści… — stary powiedział.
I zaraz zaczęły się przenosiny.
Chałupa Sikorów stała tuż przy dróżce, na skręcie do wsi, może o jakie dwa stajania od Stachów, zaraz też jęli tam przenosić pozostałą chudobę i co się jeno poradziło naprędce wydostać spod rumowisk ze statków i pościeli. Hanka aż parobka swojego przyzwała do pomocy, a w końcu i Rocho nadszedł, raźno zabierając się do pomagania, że nim przedzwonili południe, Weronka już była osiedlona na nowym pomieszkaniu.
— Komornica teraz jestem, dziadówka prawie! Cztery kąty i piec piąty, ani obrazu nawet, ni jednej całej miski! — wyrzekała gorzko rozglądając się.
— Obraz ci jaki przyniesę, a i statków, co ino najdę zbędnych. Stacho wrócą i chałupę przy ludzkiej pomocy rychło podźwigną, że nie ostaniesz tak długo… — uspokajała ją Hanka poczciwie. — A kaj to ociec?
Chciała go zabrać do siebie.
Stary ostał przy rumowiskach, w progu ano siedział opatrując bok pieskowi.
— Zbierajcie się ze mną, u Weronki na nowym ciasno, a u nas przeciech znajdzie się la was kąt jakiś.
— Nie póde, Hanuś… juści… ostanę… urodziłech się tutaj, to i zamrę.
Co się go naprosiła, co mu się naprzekładała, nie chciał i nie.
— W sieni se legowisko wyszykuję… juści… a jeśli każesz… to do waju jeść przyjdę… dzieci ci za to przypilnuję… juści… Pieska ino zabierz, bok mu skaleczyło… juści… stróżować ci będzie… czujny wielce.
— Zwalą się ściany i jeszcze was przygniecie! — prosiła przekładając.
— I… dłużej przetrzymają niźli człowiek niejeden… Pieska weź…
Nie nalegała już więcej, skoro nie chciał. Po prawdzie i u niej było ciasno, a ze starym nowy kłopot by był.
Przykazała Pietrkowi wziąć Kruczka na postronek i do chałupy prowadzić.
— Stanie za Burka, któren gdziesik uciekł. Niezguła dopiero! — krzyknęła niecierpliwie, gdyż Pietrek nie mógł dać rady psu.
— Głupi… gryzł tu będzie… tam żreć co dnia dostaniesz… juści, a w cieple się wyleżysz… Kruczek! — napominał go stary pomagając brać na sznurek.
Pobiegła przodem, bych jeszcze na odchodnym zajrzeć do siostry.
Zdziwiła się, zastawszy w izbie kilka kobiet i Weronkę znowuj rozpłakaną.
— A czym to sobie u was zasłużyłam na tyle dobrości? czym? — biadoliła.
— Niewiela możem, wszędy bieda, ale co przynieślim, bierzcie, bo ze szczerego serca dajem — przemówiła Kłębowa wtykając jej w garść spory węzełek.
— Takie nieszczęście was spotkało!
— Nie z kamienia przeciech naród i kużden z biedą się zna.
— I przez chłopa jesteście, jak drugie.
— To w taką porę waju ciężej niźli inszym.
— I barzej was Pan Jezus doświadcza… — powiadały wraz składając przed nią węzełki, bo ano spółecznie się zmówiły i naniesły jej, co ino która mogła: to grochu, to krup jęczmiennych, to mąki…
— Ludzie kochane, gospodynie, matki rodzone! — szlochała rzewliwie, obłapiając się z nimi tak gorąco, aż się wszystkie popłakały.
— Są jeszcze dobre na świecie, są!… — myślała Hanka z rozczuleniem.
A tu i organiścina wtaczała się we drzwi, bochen chleba dźwigając pod pachą i kawał słoniny w papierze.
Hanka nie czekając już na jej przemowę, że to południe akuratnie przedzwaniali, śpiesznie poleciała do chałupy.
Jasno było na świecie, słońce się nie pokazywało, ale mimo to dzień posiewał dziwnie przesłonecznioną widność; niebo wisiało wysoko, niby ta modrawa płachta, z rzadka jeno pozarzucana białymi chustami strzępiastych chmur, dołem zaś role rozlewały się w roztocz nieobjętą, widną kiej na dłoni, pozieleniałą miejscami, a gdzie płową od rżysk i ugorów, strugami wód łyskającą, jakby tymi szybami.
Skowronki wyśpiewywały rozgłośnie, a z pól, od borów, z niebieskawych dali, całym światem płynęło rzeźwe, wiośniane powietrze, przejęte ciepłą wilgocią i miodnym zapachem topolowych pąków.
A po drogach wsi roiło się od ludzi: ściągali w opłotki gałęzie i drzewa przez wichurę wyłamane.
W powietrzu zaś było tak cicho, że drzewiny, jakby obwiane jeno puchem pierwszej zieleni pąków, ledwie się poruchiwały.
Nieprzeliczona chmara wróbli kotłowała się przy kościele, że czarno było jakby od sadzy na klonach i lipach rozłożystych, aż wrzask i ogłuszający świergot rozchodził się na całą wieś.
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional