lektory on-line

Chłopi - Władysław Reymont - Strona 164

— Weronka, dyć sam dobrodziej przyszli! — szepnęła jej Hanka.
Zerwała się wtedy, a spostrzegłszy księdza przed sobą rymnęła mu do nóg wybuchając płaczem jeszcze jękliwszym i barzej zawodzącym.
— Uspokójcie się, nie płaczcie!… cóż poradzić?… wola Boża… no, mówię: wola Boża! — powtórzył, ale tak wzruszony, że sam ukradkiem łzy ocierał.
— Na żebry przyjdzie nam iść, na żebry, w cały świat!
— No, nie krzyczcie, dobrzy ludzie nie pozwolą wam zginąć i Pan Bóg was w czym innym zapomoże. Nie potłukło was? co?
— Bóg jeszcze łaskaw!
— Cud się stał prawdziwy.
— Mogło co do jednego wydusić, jak te gąski Płoszkowej.
— Że i żywa noga mogła nie wyjść! — powiadały jedna przez drugą.
— A w inwentarzu macie jaką stratę? co? W inwentarzu, mówię!
— Bóg jakoś ustrzegł, w sieni było wszystko, a ona w całości ostała.
Ksiądz zażywał tabakę rozglądając łzawymi oczyma tę kupę rumowisk, która jeno ostała z chałupy, boć dach się zwalił do cna i razem z sufitem runął do środka, że przez wygniecione szyby widać było tylko kupy połamanego drzewa i przegniłej słomy z poszycia.
— Macie szczęście, bo mogło wszystkich przygnieść… no, no!
— A niechby przygniotło, niechby nas wszystkich zabiło, to już bym na ten upadek nie patrzała, to już bym tego biedowania i marnacji nie dożyła… O Jezu mój, Jezu! Bez niczego ostałam z tymi sierotami… A kaj się teraz podzieję? co pocznę? — zaryczała znowu drąc się za włosy rozpacznie.
Ksiądz rozłożył bezradnie ręce przestępując z nogi na nogę.
— Suszej będzie! — szepnęła któraś nieśmiało podsuwając mu kawał deski, bo w błocie po kostki stojał, przestąpił na nią i zażywając tabaki rozmyślał, co by tu powiedzieć na pocieszenie.
Hanka zajęła się gorliwie siostrą i ojcem, a reszta ciżbiła się przy dobrodzieju wlepiając w niego oczy.
Ze wsi nadchodziło coraz więcej kobiet i dzieci, że ino błocko chlupało pod trepami, a przyciszone, trwożliwe głosy poszemrywały w zwiększającej się kupie, to płacz dzieciński albo Weronczyne, słabnące już szlochanie, zaś na twarzach, ledwie widnych spod nasuniętych na czoło zapasek, żal się taił i leżała troska chmurna jako to niebo wiszące nad głowami, a nie po jednym policzku łzy skapywały gorące…
Ale w sobie byli wszyscy spokojni, z poddaniem się znosząc ten dopust Boży. Jakże? gdyby tak kużden człowiek jeszcze cudze biedy brał w serce, to bych mu na swoje mocy nie starczyło, a przy tym: odrobi to, kiej się już złe stanie? zapobieży?…
Ksiądz naraz przystanął do Weronki i rzekł:
— A najpierw to Panu Bogu powinniście podziękować za ocalenie…
— Juści, prawda i choćby prosię przedam, a na mszę zaniesę…
— Nie potrzeba, schowajcie pieniądze na pilniejsze potrzeby, ja i tak zaraz po świętach mszę odprawię na waszą intencję.
Ucałowała mu gorąco ręce i za nogi obłapiła w serdecznym dziękczynieniu za dobrość i miłosierdzie, on zaś przeżegnał ją błogosławiący i za głowę ścisnął, a dzieci tulące mu się z piskiem do kolan przytulił poczciwie i kiej ten najlepszy ociec popieszczał…
— Tylko dufności nie traćcie, a wszystko się na dobre obróci. Jakże to było?
— Jak? Poszlim spać zaruteńko z wieczora, bo gazu nie było w lampce, a i drew brakowało na opał. Wiało juści sielnie, aż chałupa trzeszczała, ale się nic nie bojałam, bo nie takie wichry przetrzymała. Nie spałam zrazu, tak cugi przez izbę wiały, ale musiałam potem zadrzemać. Aż tu naraz kiej nie huknie, kiej się nie zatrzęsie, kiej cosik nie rypnie w ściany! Jezus!… myślałam, że wszystek świat się przewala. Skoczyłam z łóżka i ledwie com dzieci zgarnęła w naręcze, a tu już wszystko trzeszczy, łamie się, na głowę leci… ledwiem co do sieni zdążyła i chałupa się za mną zapadła… Jeszczem i myśli nie zebrała, kiej i komin obalił się z hukiem… Na dworze zaś tak wiało, że na nogach trudno było ustoić i wiater roznosił poszycie. A tu noc, do wsi kawał drogi, wszyscy śpią i ani sposób, by krzyki posłyszeli… Do dołu ziemniaczanego wciągnęłam się z dziećmi i tak do świtania przesiedzielim.
— Opatrzność boska czuwała nad wami. Czyjaż to krowa przy trześni?
— A dyć moja to, moja żywicielka jedyna!
— Mleczna będzie, grzbiet jak belka, kłęby wysokie… Cielna?
— Leda dzień powinna się ocielić.
— Przyprowadźcie ją do mojej obory, zmieści się, do trawy może tam postać… Ale gdzie się wy podziejecie?… mówię: gdzie?…
Naraz pies jakiś zaczął szczekać i na ludzi rzucać się zajadle, a kiej go odegnali, w progu usiadł i przeraźliwie zawył.
— Wściekł się czy co? czyj to? — pytał ksiądz chroniąc się ździebko za baby.
— Dyć to Kruczek, nasz… juści, żal mu szkody… czujący piesek… — jąkał Bylica idąc go przyciszać.
A ksiądz pochwalił Boga na pożegnanie, skinął na Sikorzynę, by szła za nim, i wyciągnąwszy obie ręce do kobiet, cisnących się je całować, odchodził z wolna.
Widzieli, że długo z nią na drodze o czymś rozprawiał.
Naród zaś babski, ugwarzywszy się ździebko i naużalawszy nad pokrzywdzoną, jął się rozchodzić dość śpiesznie, przypominając sobie z nagła o śniadaniach i pilnych robotach.
Przy rumowisku ostała jeno sama rodzina i właśnie medytowali, jak by tu co niebądź wydobyć z zawalonej izby, gdy powróciła zadyszana Sikorzyna.
— A to do mnie się przenieście, na drugą stronę, kaj Rocho dzieci nauczał… Juści, komina braknie, ale wstawicie cyganek i waju wystarczy… — rzekła prędko.
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional