gotów był ją uznać. Następnie, im bardziej przychodził do zdrowia, im lepiej przypominał sobie cały
szereg zdarzeń, które zaszły od owej nocy na Ostrianum, i cały szereg pojęć, które napłynęły od
tego czasu do jego głowy, tym bardziej zdumiewał się nad nadludzką siłą tej nauki, która
przeradzała tak do gruntu dusze ludzkie. Rozumiał, że jest w niej coś nadzwyczajnego, coś, czego
nie było dotąd na świecie, i czuł, że gdyby ona ogarnęła świat cały, gdyby wszczepiła weń swoją
miłość i swoje miłosierdzie, to chyba nastałaby jakaś epoka przypominająca ową, w której jeszcze
nie Jowisz, ale Saturn rządził światem. Nie śmiał też wątpić ani o nadprzyrodzonym pochodzeniu
Chrystusa, ani o Jego zmartwychwstaniu, ani o innych cudach. Naoczni świadkowie, którzy o tym
mówili, zbyt byli wiarogodni i zbyt brzydzili się kłamstwem, by mógł przypuścić, że opowiadają
rzeczy niebywałe. Wreszcie sceptycyzm rzymski pozwalał sobie na niewiarę w bogów, ale wierzył w
cuda. Winicjusz stał wobec jakiejś dziwnej zagadki, której nie umiał rozplątać. Z drugiej strony
jednak cała ta nauka wydawała mu się tak przeciwną istniejącemu porządkowi rzeczy, tak
niepodobną do przeprowadzenia w praktyce i tak szaloną jak żadna inna. Według niego ludzie i w
Rzymie, i na całym świecie mogli być źli, ale porządek rzeczy był dobry. Gdyby cezar był na przykład
uczciwym człowiekiem, gdyby senat składał się nie ze znikczemniałych rozpustników, ale z ludzi
takich, jakim był Trazeasz, czegóż by więcej można sobie życzyć? Wszak pokój rzymski i
zwierzchność rzymska były rzeczą dobrą, rozdział między ludźmi słusznym i sprawiedliwym. A
tymczasem ta nauka, wedle rozumienia Winicjusza, musiałaby zburzyć wszelki porządek, wszelką
zwierzchność i znieść wszelkie różnice. I co wówczas stałoby się choćby z władztwem i państwem
rzymskim? Zali Rzymianie mogli przestać panować lub uznać całą trzodę podbitych narodów za
równą sobie? To już nie mieściło się w głowie patrycjusza. A przy tym osobiście nauka ta była
przeciwną wszelkim jego wyobrażeniom, przyzwyczajeniu, charakterowi i pojęciom o życiu. Nie
mógł sobie zgoła wyobrazić, jak by mógł istnieć, gdyby ją na przykład przyjął. Obawiał się jej i
podziwiał ją, ale przed przyjęciem jej wzdrygała się po prostu jego natura. Rozumiał na koniec, że
nic innego, tylko ona rozdzieliła go z Ligią, i gdy o tym myślał, nienawidził jej ze wszystkich sił duszy.
Jednakże zdawał sobie już sprawę, że to ona ubrała Ligię w tę jakąś wyjątkową, niewysłowioną
piękność, która w jego sercu zrodziła prócz miłości cześć, prócz żądzy uwielbienie, i z samej Ligii
uczyniła drogą mu nad wszystko w świecie istotę. A wówczas chciało mu się znów kochać Chrystusa.
I pojmował jasno, że albo Go musi pokochać, albo znienawidzić, obojętnym zaś zostać nie może.
Tymczasem parły go jakby dwie przeciwne fale, wahał się w myślach, wahał się w uczuciach, nie
umiał wybrać, skłaniał jednak głowę i okazywał milczącą cześć temu niepojętemu dla siebie Bogu,
dlatego tylko, że był to Bóg Ligii.
Ligia zaś widziała, co się w nim działo, jak się przełamywał, jak natura jego odrzucała tę naukę, i jeśli
z jednej strony martwiło ją to śmiertelnie, z drugiej strony żal, litość i wdzięczność za owo milczące
poszanowanie, jakie dla Chrystusa okazywał, skłaniały ku niemu z nieprzepartą siłą jej serce.
Przypomniała sobie Pomponię Grecynę i Aulusa. Dla Pomponii źródłem nieustannego smutku i
nigdy nie osychających łez była myśl, że za grobem nie odnajdzie Aulusa. Ligia poczęła teraz lepiej
rozumieć tę gorycz i ten ból. I ona znalazła drogą istotę, z którą groził jej wiekuisty rozdział. Czasem
łudziła się wprawdzie, że jego dusza otworzy się jeszcze na Chrystusowe prawdy, ale złudzenia te