uczta, której Ligia nie mogła zapomnieć; wszakże chodził razem z innymi do świątyń i składał ofiary
bezecnym bogom, w których może i nie wierzył, ale oddawał im jednak cześć urzędową. Wszakże ją
ścigał po to, by z niej uczynić swoją niewolnicę i kochankę, a zarazem wtrącić ją w ów straszny świat
zbytku, rozkoszy, zbrodni i bezeceństw, wołających o gniew i pomstę Bożą. Wydawał się wprawdzie
zmieniony, ale przecie dopiero co sam jej rzekł, że jeśli będzie więcej myślała o Chrystusie niż o
nim, to gotów Go znienawidzić. Ligii wydało się, że sama myśl o jakiejkolwiek innej miłości, niż
miłość do Chrystusa, jest już grzechem przeciw Niemu i przeciw nauce, gdy więc spostrzegła, że na
dnie jej duszy mogą się zbudzić inne uczucia i pragnienia, chwyciła ją trwoga przed własną
przyszłością i własnym sercem.
Na tę chwilę wewnętrznej rozterki trafił Glaukus, który przyszedł opatrzyć chorego i zbadać jego
zdrowie. Na twarzy Winicjusza w mgnieniu oka odbił się gniew i zniecierpliwienie. Zły był, iż mu
przerwano rozmowę z Ligią, i gdy Glaukus począł zadawać mu pytania, odpowiadał niemal z
pogardą. Wprawdzie pomiarkował się wkrótce, lecz jeśli Ligia miała jakiekolwiek złudzenia, że to, co
słyszał na Ostrianum, mogło podziałać na jego nieużytą naturę, to złudzenia owe musiały
pierzchnąć. Zmienił się tylko dla niej, lecz poza tym jednym uczuciem pozostało mu w piersi dawne
surowe i samolubne, prawdziwie rzymskie i zarazem wilcze serce, niezdolne nie tylko do uczucia
słodkiej nauki chrześcijańskiej, ale nawet i wdzięczności.
Odeszła wreszcie, pełna wewnętrznej troski i niepokoju. Niegdyś w modlitwie ofiarowała
Chrystusowi serce pogodne i istotnie czyste jak łza. Teraz pogoda ta była zmącona. Do wnętrza
kwiatu dostał się jadowity robak i począł w nim huczeć.
Nawet sen, mimo nieprzespanych dwóch nocy, nie przyniósł jej ukojenia. Śniło jej się, że na
Ostrianum Nero, na czele orszaku augustianów, bachantek, korybantów i gladiatorów, tratuje
uwieńczonym w róże wozem tłumy chrześcijan, a Winicjusz chwyta ją w ramiona, wciąga na
kwadrygę i cisnąc ją do piersi, szepce: „Pójdź z nami!”
Rozdział dwudziesty siódmy
Od tej chwili rzadziej pokazywała się we wspólnej izbie i rzadziej zbliżała się do jego łóżka. Lecz
spokój jej nie wracał. Widziała, że Winicjusz wodzi za nią błagalnym wzrokiem, że czeka na każde jej
słowo jak na łaskę, że cierpi i nie śmie się skarżyć, by jej do siebie nie zrazić, że ona jedna jest mu
zdrowiem i radością, i wówczas serce wzbierało w niej politowaniem. Wkrótce też spostrzegła, że
im bardziej stara się go unikać, tym większy jej go żal, a tym samym tym tkliwsze rodzą się w niej dla
niego uczucia. Opuściła ją spokojność. Czasem mówiła sobie, że właśnie powinna być ciągle przy
nim, raz dlatego, że boska nauka nakazuje dobrem za złe płacić, a po wtóre, że rozmawiając z nim
mogłaby go do tej nauki pociągnąć. Lecz zaraz sumienie mówiło jej, że oszukuje sama siebie i że
ciągnie ją ku niemu nie co innego, tylko jego miłość i jego urok. W ten sposób żyła w ciągłej
rozterce, która powiększała się z dniem każdym. Chwilami wydawało jej się, że ją otacza jakaś sieć,
ona zaś chcąc ją przebić, wikła się w niej coraz bardziej. Musiała też wyznać przed sobą, że widok
jego co dzień staje się jej potrzebniejszym, głos jego milszym i że potrzeba jej całą siłą walczyć z
chęcią przesiadywania przy jego łożu. Gdy zbliżała się do niego, a on rozpromieniał się, radość
zalewała i jej serce. Pewnego dnia dostrzegła ślady łez na jego rzęsach i po raz pierwszy w życiu