pogotowiu, w zatwardziałości serc. Nikt nie przestawał na samej obronie, ale za grabież
płacił grabieżą, za pożogę pożogą, za napad napadem. I zdarzało się, że gdy Niemcy
przekradali się cicho leśnymi rubieżami, by ubiec jakowyś gródek, porwać chłopów lub
stada, Mazury w tym samym czasie czynili to samo. Nieraz też spotykali się z sobą i bili
się do upadłego, często wszakże tylko wodzowie wyzywali się na śmiertelną walkę, po
której zwycięzca zabierał poczet pokonanego przeciwnika. Toteż gdy na dwór warszawski
przychodziły skargi na Juranda, książę odpowiadał skargami na napady poczynione w innych
stronach przez rycerzy niemieckich. W ten sposób, gdy obie strony żądały sprawiedliwości,
a nie chciała i nie mogła jej uczynić żadna - wszystkie grabieże, pożogi, napady
uchodziły całkiem bezkarnie.
Lecz Jurand, siedząc w swym błotnym, porosłym sitowiem Spychowie i płonąc nieugaszoną
chęcią zemsty, stał się tak ciężkim dla swych zagranicznych sąsiadów, iż w końcu
przestrach ich stał się większym od zawziętości. Pola graniczące ze Spychowem leżały
odłogiem, lasy zarastały dzikim chmielem i leszczyną, łąki szuwarem. Niejeden rycerz
niemiecki, przywykły do prawa pięści w ojczyźnie, próbował osiadać w sąsiedztwie
Spychowa, lecz każdy po pewnym czasie wolał odbiec lenna, stad i chłopów, niż żyć pod
bokiem nieubłaganego męża. Często też rycerze zmawiali się, aby uczynić wspólną na
Spychów wyprawę, lecz każda z nich kończyła się klęską. Próbowano różnych sposobów. Raz
sprowadzono znanego z siły i srogości rycerza znad Menu, który we wszystkich walkach
bywał zwycięzcą, aby wyzwał Juranda na udeptaną ziemię. Lecz gdy stanęli w szrankach.
upadło w Niemcu jakoby przez czary serce na widok strasznego Mazura i zwrócił konia do
ucieczki. Jurand zaś mu niezbrojny pośladek kopią przeszył i w ten sposób czci i
światłości dziennej go pozbawił. Od tej pory tym większa trwoga ogarnęła sąsiadów, i
który Niemiec chociaż z daleka dymy spychowskie spostrzegł, wnet żegnał się i do patrona
swego w niebiesiech rozpoczynał modlitwę, albowiem utrwaliła się wiara, że Jurand
nieczystym siłom duszę dla pomsty zaprzedał.
Opowiadano też o Spychowie straszliwe rzeczy: że przez grząskie bagna, wśród drzemiących,
zarosłych rzęsą i wodnym rdestem topielisk, wiodła do niego droga tak wąska, iż dwóch
mężów na koniach nie mogło obok siebie po niej jechać; że po obu jej stronach walały się
kości niemieckie, nocami zaś przechadzały się na pajęczych nogach głowy potopionych,
jęcząc, wyjąc i wciągając ludzi razem z końmi w głębinę. Powtarzano, że w samym gródku
częstokół przybrany był w czaszki ludzkie. Prawdą w tym wszystkim było tylko to, że w
zakratowanych jamach, wykopanych pod dworzyszczem w Spychowie, jęczało zawsze kilku lub
kilkunastu jeńców i że imię Juranda straszniejsze było od owych wymysłów o kościotrupach
i topielcach.
Zbyszko, dowiedziawszy się o jego przybyciu, pośpieszył do niego natychmiast, ale jako do
ojca Danusi, szedł z pewnym niepokojem w sercu. Źe Danuśkę obrał sobie na panią myśli i
że jej ślubował, tego mu nikt nie mógł wzbronić, ale później księżna wyprawiła mu z
Danuśką zrękowiny. Co Jurand na to powie? Zgodzi się czy nie zgodzi! i co będzie, jeżeli