Po czym zwrócił się do Zbyszka:
- A najpierw zginie Mazowsze. Znajdziesz tam zawsze robotę nie bój się!
- Hej! żeby stryj był zdrów, zaraz bym tam pociągnął.
- Pomagaj ci Bóg! rzekł Powała, wznosząc kielich.
- Na zdrowie twoje i Danuśki!
- A na zatratę Niemcom! - dodał Zyndram z Maszkowic. I poczęli go żegnać. A tymczasem
wszedł dworzanin księżny z sokołem na ręku i skłoniwszy się obecnym rycerzom, zwrócił się
z jakimś dziwnym uśmiechem do Zbyszka:
- Księżna pani kazała wam powiedzieć - rzekł że przenocuje jeszcze w Krakowie, a w drogę
ruszy jutro rano.
- To i dobrze - rzekł Zbyszko - ale czemu to? zali kto nie zachorzał?
- Nie. Jeno księżna ma gościa z Mazowsza.
- Samże książę przyjechał?
- Nie książę, jeno Jurand ze Spychowa - odrzekł dworzanin. Usłyszawszy to, Zbyszko
zmieszał się okrutnie i serce poczęło mu się tak tłuc w piersi jak wówczas, gdy mu
czytano wyrok śmierci.
Rozdział VIII
Księżna Anna nie zdziwiła się zbytnio przyjazdem Juranda ze Spychowa, zdarzało się bowiem
często, że wśród ustawicznych pościgów, napadów i walk z sąsiednimi rycerzami niemieckimi
porywała go nagła tęsknota za Danusią. Wówczas zjawiał się niespodzianie bądź w
Warszawie, bądź w Ciechanowie lub gdziekolwiek czasowo bawił dwór księcia Janusza. Na
widok dziecka wybuchał zawsze okropną żałością. Danusia bowiem z upływem lat stawała się
tak do matki podobna, że za każdym razem zdawało mu się, że widzi swoją nieboszczkę,
taką, jaką niegdyś poznał u księżny Anny w Warszawie. Ludzie myśleli nieraz, że od tej
żałości skruszeje w nim wreszcie żelazne, zemście tylko oddane serce. Księżna namawiała
też go często, by porzuciwszy swój krwawy Spychów, został przy dworze i przy Danusi. Sam
książę, ceniąc jego męstwo i znaczenie, a zarazem chcąc uniknąć kłopotów, na jakie
narażały go ustawiczne zajścia graniczne, ofiarował mu urząd miecznika. Zawsze na próżno.
Właśnie widok Danusi rozdzierał w nim dawne rany. Po kilku dniach tracił ochotę do jadła,
do snu, do rozmowy. Serce poczynało mu się widocznie burzyć i zalewać krwią, a wreszcie
znikał z dworu i wracał w swoje bagna spychowskie, by żal i gniew we krwi zatopić. Ludzie
wówczas mówili: "Gorze Niemcom! wcale ci oni nie owce, ale dla Juranda owce, bo on im
wilkiem". - Jakoż po upływie pewnego czasu rozchodziły się wieści to o pochwytanych
gościach, ochotnikach, którzy szlakiem granicznym dążyli do Krzyżaków, to o popalonych
gródkach, to o zagarniętych chłopach lub walkach na śmierć, z których straszny Jurand
zawsze wychodził zwycięsko. Przy drapieżnym usposobieniu Mazurów i rycerzy niemieckich,
którzy z ramienia Zakonu dzierżyli ziemię i gródki do Mazowsza przyległe, nawet w czasach
największego pokoju między książęty mazowieckimi a Zakonem na granicy nie ustawała nigdy
wrzawa bojowa. Nawet na ścinanie drzew w boru lub na żniwa mieszkańcy wybierali się z