I znów uderzyła Winicjusza taż sama różnica, którą odczuł słuchając pieśni chrześcijańskich,
albowiem i ten „rybak” wydał mu się nie jakimś arcykapłanem biegłym w ceremoniach, ale jakby
prostym, wiekowym i niezmiernie czcigodnym świadkiem, który przychodzi z daleka, by
opowiedzieć jakąś prawdę, którą widział, której dotykał, w którą uwierzył, jak wierzy się w
oczywistość, i ukochał właśnie dlatego, że uwierzył. Była też w jego twarzy taka siła przekonania,
jaką posiada prawda sama. I Winicjusz, który będąc sceptykiem, nie chciał się poddać jego urokowi,
poddał się jednakże jakiejś gorączkowej ciekawości, co też wypłynie z ust tego towarzysza
tajemniczego „Chrestosa” i jaka jest ta nauka, którą wyznają Ligia i Pomponia Grecyna.
Tymczasem Piotr począł mówić i mówił z początku jak ojciec, który upomina dzieci i uczy je, jak mają
żyć. Nakazywał im, by wyrzekli się zbytków i rozkoszy, miłowali zaś ubóstwo, czystość obyczajów,
prawdę, by znosili cierpliwie krzywdy i prześladowania, słuchali przełożonych i władzy, wystrzegali
się zdrady, obłudy i obmówiska, a w końcu, żeby dawali przykład i jedni drugim między sobą, i
nawet poganom. Winicjusza, dla którego dobrym było to tylko, co mogło mu wrócić Ligię, a złym
wszystko, co stawało między nimi jako przeszkoda, dotknęły i rozgniewały niektóre z tych rad,
albowiem wydało mu się, że zalecając czystość i walkę z żądzami starzec śmie tym samym nie tylko
potępiać jego miłość, ale zraża Ligię do niego i utwierdza ją w oporze. Zrozumiał, że jeśli ona jest
między zebranymi i słucha tych słów, a bierze je do serca, to w tej chwili musi myśleć o nim jako o
wrogu tej nauki i niegodziwcu. Na tę myśl porwała go złość: „Cóżem nowego usłyszał — mówił
sobie. — Toż ma być owa nieznana nauka? Każdy to wie, każdy to słyszał, wszak ubóstwo i
ograniczenie potrzeb zalecają i cynicy, wszak cnotę polecał i Sokrates, jako rzecz starą a dobrą;
wszak pierwszy lepszy stoik, nawet taki Seneka, który ma pięćset stołów cytrynowych, sławi
umiarkowanie, zaleca prawdę, cierpliwość w przeciwnościach, stałość w nieszczęściu, i to wszystko
jest jakoby zleżałe zboże, które myszy jedzą, ludzie zaś już jeść nie chcą, dlatego że ze starości
zatęchło.” I obok gniewu doznał jakby uczucia zawodu, spodziewał się bowiem odkrycia jakichś
nieznanych, czarodziejskich tajemnic, a przynajmniej mniemał, że usłyszy jakiegoś zadziwiającego
swą wymową retora, tymczasem słyszał jeno słowa ogromnie proste, pozbawione wszelkich
ozdób. Dziwiła go tylko ta cisza i to skupienie, z jakim tłum słuchał. Lecz starzec mówił dalej do tych
zasłuchanych ludzi, że mają być dobrzy, cisi, sprawiedliwi, ubodzy i czyści nie dlatego, by za życia
mieć spokój, ale by po śmierci żyć wiecznie w Chrystusie, w takim weselu, w takiej chwale,
rozkwicie i radości, jakich nikt na ziemi nigdy nie dostąpił.
I tu Winicjusz, jakkolwiek uprzedzony przed chwilą niechętnie, nie mógł nie zauważyć, że jednak
jest różnica między nauką starca a tym, co mówili cynicy, stoicy lub inni filozofowie, ci bowiem dobro
i cnotę zalecali jako rzecz rozumną i jedynie w życiu praktyczną, on zaś obiecywał za nią
nieśmiertelność, i to nie jakąś lichą nieśmiertelność pod ziemią, w nudzie, czczości, pustkowiu, ale
wspaniałą, równą niemal bytowi bogów. Mówił przy tym o niej jak o rzeczy zupełnie pewnej, więc
wobec takiej wiary cnota nabierała ceny po prostu bez granic, a klęski życia stawały się czymś
niesłychanie błahym, albowiem cierpieć chwilowo, dla nieprzebranego szczęścia, jest rzeczą
zupełnie inną niż cierpieć dlatego tylko, że taki jest porządek natury. Lecz starzec mówił dalej, że
cnotę i prawdę należy miłować dla nich samych, albowiem najwyższym przedwiecznym dobrem i